Fotki

piątek, 27 sierpnia 2010

2010.08.03

no i się rozjeżdżamy, wspólne śniadanko, podziękowania, podsumowania, 4 osoby odprowadzamy na pociąg jadący na lotnisko,

jedna z samego rana zmyka na pociąg do Kyoto, 2 zostają na miejscu jeszcze tydzień, 2 jadą na lotnisko żeby polecieć w głąb Japonii, no i ja... Ogólnie nie mam sztywnego planu, muszę dotrzeć do Kyoto, obiecałem ze na 15 :) siedzę sobie jeszcze trochę z pozostała 4ka, (2 Tokio, 2 samolot Japonia). Wypijam kawkę, słucham porad, co by tu jeszcze w Kyoto zobaczyć (za które bardzo dziękuję, bo jedno z tych miejsc, którego nie planowałem okazało się jedną z 3 najfajniejszych miejsc w jakich byłem w 2 połowie mojego pobytu). No i czas ruszyć, w sumie lekki szok, cały czas w grupie, bilety do reki, teraz idziemy tu, teraz tam... nawet nie do końca trzeba było się skupiać co gdzie i w jakim kierunku... teraz zakładam buty przy drzwiach, walizki w rękę i …. w która stronę to Kyoto??? na szczęście jakoś się udało, pierwsza stacja metra, ufff odpowiednia linia, przesiadka, szok na stacji głównej Tokyo, za dużo pięter, za dużo korytarzy, za dużo wszystkiego... na szczęście bilet pomaga mi kupić jakiś Japończyk, 5ciu kolejnych wskazuje mi drogę do pociągu na pytanie zadane w typowy japoński niebezpośredni sposób „chce dojechać do Kyoto, więc....” i pokazuje bilety :) do pociągu było 20 min, i cały ten czas szedłem w stronę pociągu w sumie nie błądząc (przeogromny dworzec)... coraz bardziej się pocąc, ze nie zdążę, nie trafie :) ale się udało, shinkansen faktycznie śmiga jak szalony, największe wrażenie na mnie robią chmury, które przesuwają się względem siebie tak jak mijane drzewa w lesie... naprawdę jest szybki. Wysiadam w po 2,5h i ok 550 km w Kyoto. W Tokio utarło nam się pod koniec powiedzenie „This is Tokyo” :) tym razem samo mi się powiedziało „this is Kyoto” :) no to fru...

2010.08.02

Kolejny dzień w Tokio, kolejne miejsca do zwiedzenia, park ze świątyniami, nie pamiętam jak się nazywa, później ulica gdzie są sklepy z ubraniami dla japońskich „lolitek” - Harajuku później księgarnie.. i tak dzionek zleciał. Wieczorem wybraliśmy się grupa na karaoke, jednak mało wiem, spodziewałem się baru, sceny, kupy ludzi... jak w Polsce Weszliśmy do pierwszego lepszego, a tam sale wykupuje się na czas... w sali stolik, wielki telewizor, kolorowe światła i kanapy. Normalnie impreza zamknięta :) ale część osób bardzo pozytywnie się rozkręciła także było to bardzo wesołe pół godzinki. I znowu grzecznie pod hotel, jeszcze jedno piwo na dobranoc, pogadanki z przypadkowo poznanym Kanadyjczykiem, który mieszkał pól roku w chinach, na temat złożoności jeżyków tonalnych :) (podobno po chińsku lecieć samolotem i masturbować się mówi się identycznie, rożni się tylko intonacja :))









2010.08.01

zbiórka na dworcu o 9, zebrali się wszyscy razem z goszczącymi rodzinami, pożegnalne fotki, uściski, niektórzy płacz... chyba nas polubili :) ja z hostem jesteśmy twardzielami, więc wymieniliśmy tylko tradycyjne Japońskie chrząknięcia hehe. No i jak zwykle miał „ciekawe” pomysły, już pomijam to, ze dworzec z flagą polski na plecach został zdobyty, wpadł na pomysł, ze każdemu da taki plastikowy budzik na baterie :) w sumie dobrze ze wszystkim, bo wcześniej pokazał mi reklamówkę tych budzików i coś zaczął mówić o tych rysunkach dzieci z polski, już się bałem, ze mam wieść do polski 2 kilo budzików.... na szczęście rozdał wszystkim, ja dostałem 2 (dziś właśnie schowałem jeden w pokoju w Kyoto, ale poprosiłem, żeby przetrzymali mi 2 godzinki bagaże, bo chciałbym jeszcze pójść po zakupy. A więc wszystko spakowane, bagaże czekają w recepcji, budzik i jakiś kocyk w żółwie schowany w pokoju. Wracam z zakupów i co widzę... „zapomniał pan budzika i kocyka w żółwie...” normalnie nie mogę...) w każdym bądź razie, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy do Kamakury obejrzeć wielkiego buddę i pozwiedzać trochę

Później do Tokio do tego samego hotelu. W Tokyo wybraliśmy się na piwko, wino śliwkowe, ale przy takiej intensywności zajęć po jednym piwku i jednej szklaneczce wina wróciliśmy do hotelu.

2010.07.31

Sobota 2010.07.31 – dzień tańców i festiwalu rano mieliśmy zwiedzać mauzoleum Ieyasu Tokugawa – shoguna, który zapoczątkował w Japonii epokę Edo – trwający ok. 250 lat okres rozwoju Japonii, ale jednocześnie jej izolacji od świata. Jej początek to rok 1603. Do roku ok 1850 Japonia była zamknięta na świat... Mauzoleum jednak jest zamknięte, także od razu udaliśmy się do Shimizu, miasta, które kiedyś były odrębnym miastem, teraz tworzy jeden organizm razem z Shizuoka, pod nazwą Shizuoka :). w ogóle ze wzgórze nie dało się zobaczyć granicy między tymi miastami, była chyba jakaś umowna, ale oczywiście z góry wygląda to jak jedno wielkie miasto. Na chwile zbaczając z tematu, w ogóle w Japonii ciężko zauważyć gdzie kończy się jedno miasto a zaczyna drugie, chyba ze faktycznie dane miasto jest oddzielone bo jest np. otoczone górami, ale w ciągu tygodnia w Kyoto, gdy przemieszczałem się między Kyoto, Nara i Osaka, cały czas za oknem były budynki, było miasto. Nie było wyraźnej granicy. Poza tym komunikacja jest tak rozwiązane, ze w każdym z tych miast są plany pociągów wszystkich pozostałych, także w Osace kupuje bilet, wsiadam do pociągu – metra naziemnego, wysiadam w Kyoto po godzinie kasując bilet w takiej samej bramce, a po drodze nawet na chwile nie zniknęły zza okna budynki. Wracając do Shimizu, tu miał odbyć się festiwal, w sumie nie wiem z jakiej okazji, chyba od tak po prostu, żeby potańczyć na ulicy... :)) W lecie w Japonii codziennie jest jakieś święto, albo festiwal... i ognie sztuczne na każdym kroku :) W każdym bądź razie pojechaliśmy do tego miasta, gdzie miało być parę godzin wolnego... w sumie w pobliżu dworca i miejsca gdzie miała się odbyć cała impreza nie było za wiele, więc pozostało tylko odespać trochę na ławce... ;) znalazłem później plan z ciekawostkami w pobliżu ale już było za późno i za daleko. Później przebranie w jinbei od hosto i narzutki świątecznej no i na ulice. Nasz dance sensej, który robił nam 2 razy lekcje przebrał się w strój spider-mana, sprytnie, nie widać jego twarzy :D.





Ogólnie wyglądało to na początku średnio ale efekt końcowy przerósł nasze oczekiwania :) Zapadł zmrok, na ulicy na odcinku paru kilometrów, w sumie w dwie strony po 3 pasy, ustawiła się mnóstwo ludzi podzielona na swoje drużyny, wszyscy w ładnych rządkach, po 5 osób w rządku. Poszczególne grupy poprzebierane na swój unikalny sposób. No i zaczęła lecieć muzyka z głośników, miłym zaskoczeniem było to ze co jakieś 100-200 metrów stali bębniarze z japońskimi tradycyjnymi ogromnymi bębnami i dogrywali do rytmu muzyki. Tance i muzyka strasznie pomieszane, ok 3-4 utwory tradycyjnych japońskich pieśni i tańców do tego, do tego ok. 3 tance współczesne z absurdalna chwilami choreografia, taki Monty Python trochę, i ten spider-man na przedzie … :D w każdym bądź razie taki mega miks tańczyliśmy przez 2,5h :) kolega nagrał jakiś filmik więc powinny być dowody, sprawdzę jak wrócę do polski :) pod koniec ja już trochę odpadłem, trochę się zmachałem, trochę mnie martwiło, ze jeszcze parę kilosów wracam później na rowerze :) W każdym bądź razie tańce wyszły fajniej niż się spodziewałem, z reszta wszystkim się spodobały, no i dostaliśmy pochwałę, ze jak na razie jesteśmy najlepiej tańczącymi białasami :)



a wygląda to dokładnie tak :) z taka właśnie muzyka i choreografia, tylko tych tradycyjnych chyba tu nie ma …

tance

Dotarłem do domu nieźle zmachany, pomimo, ze była prawie 23 w domu czekał host w stroju świątecznym i jego córka w kimonie. Takie pożegnalne spotkanie... podarowałem hostowi miodek pitny, posiedzieliśmy chwile, „pogadaliśmy” :) i nadszedł czas pakowania....



2010.07.30

2010.08.09 – dawno nie pisałem. Właśnie wracam shinkansenem z Kioto do Tokio. Ale postaram się jeszcze odświeżyć sobie pierwsza część wycieczki i spisać co nieco. A więc piątek 2010.07.30 – w sumie za wiele się chyba nie działo... po zajęciach z japońskiego, na których napisaliśmy wypracowanie koniecznie z użyciem japońskich idiomów i przysłów (tak.. Japończycy tez maja coś w stylu „pójdę Ci na rękę” :) ) wyszło mi tego niewiele ... na szczęście, bo w kolejnym kroku dostaliśmy karteczki z wielkimi kratkami, do których trzeba było to wszystko przepisać, jedna kratka jeden znak... w sumie myślałem, ze to ma być coś w stylu „podkładki” (za długo pracuje w dużej firmie ;)) dla nauczycieli, ze coś z nami zrobili w tym czasie, okazało się, ze przepisywałem to po to, żeby to później przeczytać i dostać dyplom... także mam efekt moich wypocin w walizce na pamiątkę. No i bardzo miło, że dostaliśmy pamiątkowe dyplomy :)



Rano wspomniałem, ze chce jechać pod Gandama,

tak tego wielkiego plastikowego robota :) w sumie po to tylko żeby się zrehabilitować kumplowi, i może wspólnymi silami skoczyć na rowerach nad ocean, no ale kumpel w piątki miał jakieś koło dyskusyjne w lokalnym liceum więc w końcu pojechałem sam. Postałem tam trochę i … wróciłem do domu. Na szczęście mój host jest naprawdę pozytywnie zakręcony, stwierdził, żebym nawet nie ściągał butów, gdy pojawiłem się koło 22:00 w domu, bo jedziemy na wycieczkę :)) pojechaliśmy w to samo miejsce co wcześniej, na pobliskie wzgórze, z którego widać całą Shizuoke i Shimizu. Tylko tym razem widoki nocą, więc wyszło bardzo fajnie:).



2010.07.29

znowu poranne zajęcia z japońskiego… chwilami mnie to przerasta ...:) Do tego mamy napisać wypracowanie po japońsku ogólnie o naszej podróży..Ech.. Masakra.

Później chwila przerwy na jedzonko i znowu japoński, tym razem miał być praktyczny, ale ponieważ dziś cały dzień pada deszcz (a mięliśmy robić ankietę na ulicy) także siedzimy w „klasie”, odświeżamy nowo poznane słownictwo i piszemy list pożegnalny dla hostów (poznałem takie słowo po japoński jak "rdzewieć" :)

w dalszej kolejności mamy ćwiczenia tańca na sobotnie święto. Ogólnie fajnie się zaczyna, tradycyjne japońskie tance, jak już chyba wspominałem, opowiadające jakąś historie i przy okazji pełne wdzięku, niestety Japończycy są dziwni czasami i do repertuaru włączają jakieś współczesne tańce… zastanawiam się co miał w głowie „choreograf” albo na czym był… muzyka typu „dancu dancu everybody” a elementy zupełnie z... nie wiem skąd… w ogóle do niczego to nie pasuje… takie mam przynajmniej pierwsze wrażenie, mam nadzieję ze za wiele tego nie będzie, tylko głównie te tradycyjne… poprosiłem kumpla, żeby nagrał naszego instruktora jak wykonuje najtrudniejszy taniec z tych nowoczesnych repertuarów… Tak czy inaczej tradycyjnie zdecydowanie bardziej mi się podobają.


Jest też taniec do muzyki reggae, i jest taniec faktycznie pokręcony i zawierający wiele elementów, no ale do rege ?!?!?!!? To tak jak bym pojechać do Jarocina, albo na Ostróda reggae festiwal i miał pod scena tańczyć jakiś układ …. No ale to jest Japonia, wszystko musi być ustalone, sformalizowane i ułożone, jak mówi japońskie przysłowie „odstający gwóźdź zostanie wbity…” to taki ekstremalny przykład… jak zdobędę filmik to na pewno wszyscy zainteresowani obejrzą ;) Po tańcach impreza pożegnalna z hostami, bo zaraz wyjeżdżamy, miała być w piątek, ale nie można było nic zarezerwować jakiegoś lokalu wiec jest dziś…ogólnie pozytywnie… całkiem fajna restauracja, całkiem dobre jedzonko… bardzo dobre ume shu, czyli wino ze śliwek ume, pychaaaa!!! Trochę się zakręciłem, ale wyraziłem na tyle duży zachwyt tym winem, ze po drodze do domu wstąpiliśmy do super marketu i hosto kopił butelkę obachian no ume shu, czyli winko babuni :) bardzo dobre z lodem, na pewno trochę przywiozę do polski:)


A jak by ktoś szukał takiego wina to zapamiętajcie znak na śliwkę;) Jak będzie taki na butelce to już jesteście w domu :)


No i teraz czas spać, a jutro znowu japoński od rana, jakieś oficjalne zakończenie wyjazdu, znowu ćwiczenia na festiwal. A w sobotę jeszcze zwiedzanie mauzoleum Tokugawy, a później tance na festiwalu, tez pewnie będzie się działo :) tymczasem… dobranoc, czyli oyasuminasai :)

2010.07.28

Wycieczka na gore Fuji… w sumie dzień moim zdaniem mniej udany, bardziej odhaczenie czegoś, co każdy turysta powinien zaliczyć. Myślę tak w kontekście tego, że i tak jeszcze tam pojadę, ale jak miałby to być jedyny raz w Japonii to na pewno Fuji chciałbym zobaczyć :). Jedziemy autobusem ok 3h w jedna stronę, żeby na Fuji przejść się w sumie godzinkę. Wjeżdżamy na Fuji przez warstwy chmur i w sumie nie wiadomo czy coś będzie widać Dojeżdżamy w końcu do 5 (z 10) stacji na wysokości 2400mnpm i tam tez nie wygląda to za wesoło, na szczęście rozjaśnia się i po wykonaniu małego spacerku do stacji 6 i wykonaniu, jak zwykle, miliona zdjęć wracamy do autobusu. Widoczki są naprawdę bardzo ładne :) Podobno ze stacji 5 na sam szczyt (szczyt jest mniej więcej na 3667mnpm) idzie się jakieś 7h!!!! Uwzględniając odpoczynek… czuje niedosyt wiec jeszcze pomyśle nad tym, czy będąc ostatni tydzień w Tokio nie wybrać się na nocna wyprawę. Jest taka możliwość, wychodzi się wieczorem, cala noc się idzie na szczyt, żeby zdążyć na wschód słońca. Na pewno niezapomniane wrażenia, no i rano jak słońce jest jeszcze nisko można patrzeć jak cień Fuji przesuwa się po Japonii:) no nic, zobaczymy jeszcze:)





Później znowu 2-3h jazdy i odwiedzamy sławne wodospady. Tez szybka akcja, ale przy okazji zjadam lody o smaku wasabi…:) ciekawe doznanie;) wracamy znowu przez parę godzin. Z centrum wracam do domu rowerkiem, bo ostatnio codziennie jeżdżę rowerkiem, jakieś 5-6km w jedna stronę, ale jak już chyba pisałem świetna okazja do poobserwowania tubylców;). Wieczorem ustawiam się z kumplem na 20-20:30 pod gandamem (duży plastikowy robot… zostałem skarcony wzrokiem jak się okazało, ze nie wiem, kto to i ze w ogóle nie znam się na anime itp.… no ale cóż :P wole real;), żeby poćwiczyć nocne fotki… kolacja miała być o 19, ale ok. 20 ruszamy na miasto do knajpki, tez ciekawie, na środku stołu znowu podwójny garnek, podzielony tak, ze tworzy się znak yin-yang wybiera się 2 „zupy” – jedna była z trawy cytrynowej, druga ostre curry, do tego stos mięska i warzyw, które na bieżąco wrzuca się do danej zupki i po chwili wyciąga pałeczkami, żeby skonsumować. No i pierwszy raz piłem nihon shu, czyli japońskie sake… w sumie bimbrowo smakuje :) wole jednak wino ze śliwek ume :)



Kumpel się nie ucieszył , ze został wystawiony, tym bardziej, ze nie mamy żadnego kontaktu miedzy sobą zdalnego, do tego drugiego dnia przepadł mi gdzieś telefon, i wygląda na to, ze po powrocie będę musiał kupić nowy… może powinienem zablokować, ale chyba żaden Japończyk mi teraz nie wydzwania na gorącą linie na Filipinach (przynajmniej mam taka nadzieje :))